grupa 92 – literacki Lwów

By Published On: 21 maja, 2008Categories: praca0 Comments on grupa 92 – literacki Lwów

Ten pomysł przyszedł mi do głowy jeszcze w zeszłym roku – chyba pod wpływem pracy z wycieczkami szkolnymi. Wycieczki szkolne to są najgorsze wycieczki. Dzieci zazwyczaj nie słuchają, rozrabiają, rozmawiają, i na wszelkie sposoby dają do zrozumienia, że nic ich nie interesuje. I od razu się męczą, chcą do sklepu, czas wolny, do McDonalda.

Pomyślałam, że gdyby wciągnąć dzieci w to chodzenie, oglądanie, gdyby dać im satysfakcję, że poszczególne elementy pasują do siebie jak puzzle… Pole do popisu we Lwowie jest duże – historia, literatura, geografia, przyroda, teatr, muzyka, akcenty patriotyczne…. potrzeba było tylko nauczyciela do współpracy.

Dzieci przygotowałyby się z tematów ogólnych przed wyjazdem, a na miejscu rozmawialibyśmy o konkretach. Jak było tu, we Lwowie. Niby dużo nauczycielskich wycieczek jeździ do Lwowa, ale nieprędko znalazł się ktoś zainteresowany taką wspólpracą. Ale w końcu znalazł się – Staszek. Polonista.

Przygotowaliśmy początkowo ok. 30 postaci, o których miała być mowa. Potem ta lista mi się jeszcze rozrosła. Ułożyłam trasę tak, żeby pod rodze obejrzeć jak najwięcej punktów, w których mieszkali, bywali, pozostawili po sobie ślad pisarze, poeci. W sumie okazało się, że ta trasa prawie pokrywa się ze standardową trasą, którą i tak się jeździ. Pełna entuzjazmu siedziałam nad tym jeszcze do trzeciej w nocy poprzedniego dnia. A lepiej było się wyspać.

Dzieci przyjechały zmęczone, i ja to rozumiem, bo kiedy ja kładłam się spać, to one wstawały. A sama lubię pospać rano. Więc już na samym początku słuchało ok. 40% – tak twierdzi Staszek. Pierwszego dnia była część objazdowa, Wysoki Zamek, Opera, cmentarz.

Wracałam do domu, zastanawiając się, czego uczy współczesna szkoła? Wszystkie referaty, które przygotowali (?), i które czytali po drodze (nie, żeby ktoś coś naprawdę zreferował) – wszystkie co do jednego, były hasłami skopiowanymi z Wikipedii. Wiem, bo sama korzystałam. Nie, żebym miała coś przeciwko, ale gdybym ja tak przed każdym zabytkiem wyciągała przewodnik i czytała jak leci, po kolei?
W dodatku niektórzy czytali tak, jakby ten tekst widzieli po raz pierwszy w życiu. Kompletna nieumiejętność (a może raczej niechęć) do wkładu własnego w tę pracę (a to była ich praca domowa).

Powinnam się w zasadzie cieszyć, bo w końcu jednak coś przygotowali, no i nie było tak źle jak na wycieczce, którą prowadziła p. Hala – kiedy dzieci cztały notaki z telefonów komórkowych.

Był też akcent humorystyczny – jako że dla nich rosyjski jest prawie jak chiński, ale jednak nauczyli się kilku słów na okoliczność wyjazdu do Lwowa. Trochę się jednak poplątało, bo kelnerowi za kawę jeden chłopców podziękował słowem „zdrawstwujtie”.

Drugi dzień był zaplanowany na wycieczkę za miasto: Olesko, Podhorce, Złoczów. Plany jednak trzeba było szybko zrewidować, bo po przyjeździe do Oleska okazało się, że wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Ot, dzień wolny sobie zrobili. Bo w majówkę się napracowali za bardzo. Strażnik z łaski wpuścił nas przed zamek (nawet nie na dziedziniec), kasując 70 hr.

Konsternacja, co robić. Nie byliśmy zresztą jedyni z tym problemem, bo kilka innych grup też pocałowało oleską klamkę. Można było jechać do Podhorców, gdzie i tak zawsze jest zamknięte, potem do Złoczowa, gdzie pewnie można byłoby wejść na dziedziniec jak i tu, a potem do Uniowa po drodze na przykład, i to byłby wariant optymalny, ale na niego nie wpadłam. Za to Sraszek rzucił pomysł: Poczajów. I widzę, że mu się oczy świecą. To dodatkowe 75 km w jedną stronę. A skoro Poczajów, to może… Krzemieniec? To tylko 20 km dalej…. Mówię mu, że nie oprowadzę po Krzemieńcu, ani po Poczajowie. – To nic. I widzę, że mu oczy świecą. Decyzja. Jedziemy.

Droga prosta, wszędzie drogowskazy, zabłądzić trudno. Dookoła mgła, ale krajobrazy ładne. Wiosna. Dzieci w autobusie przysypiają, pewnie miały ciężką noc. Zabrali mnie na wyciezckę – fajnie, ale, hm… to nie tak miało być. Beata wysyła mi numer telefonu przewodnika po Krzemieńcu, umawiamy się.

W rezultacie zwiedzmy tylko muzeum Słowackiego, i tu miłe zaskoczenie, bo muzeum ładne, zadbane, ciekawe, jakieś jak nieukraińskie takie. Wstęp 5 hr, dzieci po 2, oprowadzanie 10 hr. Liceum mijamy po drodze, a górę Bony pani nam odradza, bo wczoraj była ulewa, i błoto. A potrzeba ze 2 godziny, żeby wejść i zejść. Dwóch godzin nie mamy, czas goni, jedziemy do Poczajowa.

Poczajów robi wrażenie, przede wszystkim rozmiarami. Wyłonił się nam z tej mgły tak nagle, tuż przed oczami. Dzieci mają atrakcję, bo trzeba dziewczyny przebrać w spódniczki i chustki na głowę, ja też, wyglądamy jak koło gospodyń wiejskich. Wstęp na teren ławry jest bezpłatny, spódniczki też (wypożycza się je pod zastaw), płatne są wycieczki – grupa od 25 osób, 5 hr/osoba, dzieci połowa ceny.
Przydzielają nam seminarzystę, sympatyczny, na wstępie pyta, czy nie wolę sama opowiadać, – nie, będę tylko tłumaczyć. Opowiada ciekawie, najwięcej czasu poświęcając cudom, które miały miejsce w Poczajowie. Pojawiła się też historia, którą znałam z przekazów Beaty – najbardziej spektakularny cud – Tatarzy jednemu z mnichów odcięli głowę, ale ten nie zginął, wziął głowę pod pachę, zaniósł przed cudowny obraz Matki Boskiej i … dopiero tam umarł.

Do Lwowa wróciliśmy o 19.oo

Dzień trzeci. Rano spotkanie pod Operą i piesze zwiedzanie starówki. Dziś poszło lepiej, bo już wiedziałam, czego się mogę spodziewać, a zwiedzania było niewiele, 2,5 godziny wyszło, z ostatniego punktu – Parandowskiego – już zrezygnowałam. JEDEN z wygłoszonych dzisiaj referatów był całkiem niezły – chłopak przedstawił sytuację polityczną Polski w 1656 r., i to nie czytając, a referując rzeczywiście, i przeczytał fragment z Potopu o ślubach Jana Kazimierza. Gdyby każdy się tak przygotował, to nasza wycieczka byłaby naprawdę udana. No ale nic – pierwszy naleśnik nigdy się nie udaje. Staszek szykuje się na przyszły rok, będziemy mieli już doświadczenie w tym temacie.

Jeśli ktoś jest chętny, zapraszam do współpracy.

Dzisiaj w programie była też Lwowska Galeria Obrazów, przez którą przelecieli jak burza, jakbym im nie pokazała palcem, to może nawet by Matejki nie zauważyli. Chociaż jak po wyjściu pytałam o nazwiska, to wspólnie najważniejsze wymienili. Warto by i mnie było się trochę poduczyć, żeby móc taką wycieczkę po galerii oprowadzić. Tylko gdzie ten czas brać.

Zakończyło się wszystko w Operze, gdzie z Nataszą i Beatą, Leną i Olkiem rozpiliśmy jakieś całkiem niezłe francuskie wino, omawiając uroki długich weekendów, pod hasłem „byle do poniedziałku”. Ciężkie cztery dni się szykują.

trzy zdjęcia z urodzin
Z obłoków na ziemię

zobacz także:

Subscribe
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Pdf mini-guides

Ostatnie wpisy