
13. z serii „w Warszawie to by się nie wydarzyło”
Trzech różnych księży było po kolędzie.
Najpierw katolicki, „zamówiony” ;), bo katoliccy księża chodzą tylko do swoich parafian, których mają w kartotece, albo takich, którzy zgłoszą zapotrzebowanie na wizytę księdza. Chodzą tylko po swojej parafii, ale w drodze wyjątku odwiedzają też parafian z innych dzielnic Lwowa, jeśli ci z jakiejś przyczyny chodzą do ich kościoła i zapraszają, ale tylko pod warunkiem przyjęcia wcześniej księdza z własnej parafii, żeby nie było walki między parafiami o wiernych ;) Ksiądz był umówiony na konkretną godzinę, przyszedł o czasie, gadaliśmy chyba z godzinę.
Jakieś dwa tygodnie później przyszedł ksiądz prawosławny z najbliższej cerkwi patriarchatu kijowskiego. Ten zapowiedziany nie był. Razemz nim przyszedł pomocnik, który zbierał datki do reklamówki i nosił za księdzem kropidło i wiaderko z wodą święconą. Przypadkowo przyszedł równo ze szwagrem, który akurat dostał przepustkę z wojska na niedzielę. Popatrzył na jego mundur i zapytał: – Pan nie był czasem na wschodzie? – Byłem. Ksiądz zaczął go obściskiwać i prawie płakał. Wzruszająco było.
Tego samego dnia, kilka godzin później, przyszedł kolejny ksiądz. Myślałam, że teraz greckokatolicki, ale nie, znów prawosławny, tyle że z innej opcji – autokefaliczny. Ci mają parafię aż na starówce, ponad 2 km od nas, ale mają też mniej cerkwi, więc pewnie większy teren do obejścia. Powiedziałam mu, że jest już trzeci, a w ogóle to jesteśmy katolikami, więc zawahał się chwilę, ale wszedł ;)
Na greckokatolickiego wciaż czekamy ;)