Grupa 100 – setka z Kraczkowej do Krzemieńca

Ta grupa zjawiła się niespodziewanie telefonem od Beaty, z numeru Grażyny, w zastępstwie Aliny, i przy współpracy z Bazylim. Po takim wstępie to już można było się spodziewać, że będą przygody. Alina mi jeszcze poprawiła nastrój opowieściami o swojej ostatniej pielgrzymce, na której dopiwro trzeciego dnia zobaczyłą program i ze zdziwieniem skonstatowała, że sporo różni się od wytycznych dawanych jej przez księdza. Okazało się, że dla grupy priorytetem było zwiedzenie Krzemieńca, podczas kiedy dla księdza odprawienie mszy z biskupem we Lwowie.

Sobota, 28.06. Rano dzwoni Alina, że dzwonił Bazyli, że dzwoniła pielgrzymka (moja), że właśnie wyjechali z granicy. To ja już bezpośrednio do Bazylego, umówiliśmy się za godzinę (z granicy jedzie się do Lwowa 1,5 h). Po piętnastu minutach dzwoni Bazyli: „niech pani szybko wychodzi, bo oni już pod operą”. Latają, czy co? Mówię, że za pół godziny, bo muszę dojechać (do opery mam 10 minut pieszo). No ale co mam powiedzieć – że muszę się uczesać i umalować? Głowę jeszcze miałam mokrą.

Długo jednak nie czekali, zdążyli tylko wysiąść z autobusów (dwie grupy po 54 osoby) i podejść do kantoru koło Ormianki. Podzieliliśmy się, Bazyli wziął jedną grupę, ja drugą. Młody ksiądz –Jacek, i kleryk – Michał. Wszyscy profesjonalnie przygotowani, zielone czapeczki z nadrukiem i znaczki przypinane (ksiądz sam projektował). Mieli też ze sobą sprzęt nagłaśniający, mikrofon i wzmacniacz, których początkowo nie chciałam używać, bo jednak żywy głos ma inny wyraz, no i głupio jakoś (choć nie tak głupio jak Ala chodząca z megafonem), ale w końcu pomyślałam, że po co mam zdzierać sobie głos, i używaliśmy i mikrofonu.

Trasa była następująca: Preobrażenka – Ormianka – zaułek ormiański – Rynek, strona wschodnia, Dominikanie, kaplica Boimów, Katedra, pomnik Mickiewicza, opera; nie wiem, co oglądała druga grupa, ale zgraliśmy się w czasie doskonale. Potem był czas wolny (ksiądz stawiał obiad, a potem kawę), a po nim zwiedzanie cmentarza (na Cmentarzu Orląt siedzieliśmy na schodach, i ja z tym mikrofonem, a tam p. Krzysztof z kapliczki siedział i słuchał – zadowolony, i brawo bił ;) i pielgrzymka pojechała do Brzuchowic na nocleg. Szkoda, że było tak mało czasu, to bym im opowiedziała, co się wydarzyło w Brzuchowicach w nocy z 30 na 31 grudnia 1931 r.

Tego też dnia dowiedziałam się, że w planie na następny dzień są nie zamki Złotej Podkowy – Olesko, Podhorce, Złoczów, ale Olesko, Poczajów, Krzemieniec. Ja przyjęłam tę informację ze spokojem, bo ostatnie dwa wyjazdy do Krzemieńca mi sporo dały, więc powtórka wieczorem powinna załatwić sprawę. Za to Bazyli podszedł do mnie i konspiracyjnym szeptem powiedział „i co, bo ja nic nie wiem o Krzemieńcu, a nie chcę robić z siebie.. no, sama wiesz, co mam na myśli”. Nic, damy sobie radę, myślę – kiedy jedna grupa będzie zwiedzała muzeum, zabiorę drugą do Liceum, a potem wymienią się. A z mikrofnem, to można i setkę oprowadzać. Jednak Bazyli lobbował rezygnację z Krzemieńca, w dodatku okazało się, że ze względu na ograniczenia w czasie pracy kierowców musimy być we Lwowie spowrotem na 18.oo. Na tym się rozstaliśmy.

Wieczorem siedziałam jeszcze z dziewczynami na kawie, przyjechała Agnieszka, która pod naszym wpływem zaczęła żałować, że nie jest przewodnikiem po Poznaniu, i była cała dyskusja, czy od 9.oo do 18.oo można zdążyć zwiedzić Olesko, Poczajów i Krzemieniec. Dziewczyny były generalnie na nie, nawet Beata (powinnam napisać zwłaszcza Beata?), ta sama która już jeździła w jeden dzień do Kamieńca Podolskiego i spowrotem (a to jest nie 300 km, a 600).

Wieczorem coś jeszcze próbowałam się pouczyć, ale jakoś nie szło. Zrobiłam sobie małą ściągawkę z dat i nazwisk dotyczących Krzemieńca i poszłam spać, ale długo nie mogłam zasnąć.

Następnego dnia wstałam przed wszystkimi, wykąpałam się, zjadłam śniadanie, wypastowałam buty i poszłam. Spotkanie było koło McDonalda, więc kupiałm sobie na drogę dwa hamburgery („nie, nie zrobisz tego” – powiedział Wasyl poprzedniego wieczoru. A jednak zrobiłam).

Powiedziałam Bazylemu, że mamy marne szanse zdążyć, a on na to, że rozmawiał z księdzem, że ksiądz zgodził się na to, żeby nie jechać do Krzemieńca, i że jedziemy do Poczajowa. „A potem się zobaczy”. Ksiądz jechał akurat w moim autobusie. I okazało się, że nic nie rozmawiali o żadnej zmianie planów. Nic, w Poczajowie sobie porozmawiają.

W Olesku byliśmy po ok. godzinie (10.3o), w Poczajowie ok. 11.3o, i to po przygodzie z drogówką (przekroczenie prędkości, niby o 30 km, choć było więcej, ale mieli lipny radar i sami nie wiedzieli jak się oszukali). O ile na Ukrainie karę za przekroczenie prędkości ponad 20 km/h naznacza nie milicja, a sąd, więc rozpoczęły się negocjacje co do wysokości łapówki. Pan z drogówki zresztą od razu zasugerował, że pali mu się już rezerwa w radiowozie. W efekcie nie zapłaciliśmy, bo raz, że byli jednak przyjaźnie nastawieni, a dwa, że tez mieliśmy w autobusie funkcjonariusza drogówki. Polskiej ;)

Na zwiedzanie Poczajowa przeznaczyliśmy 1,5 h, i było to zdecydowanie za mało. Po pierwsze, sporo czasu zajęło przebieranie w chustki i fartuszki (na teren ławry nie mogą wejść kobiety z gołą głową i w spodniach albo spódniczkach nie zasłaniających kolana). Bilet kosztuje 5 hr/os (tylko dla grup, turyści indywidulani wchodzą bezpłatnie), a robienie zdjęć tylko za błogosławieństwem – kosztuje 3 hr/aparat.

Dostaliśmy do przydziału milczącego kleryka, którego uprzedziłam, że mamy mało czasu, i że ja będę opowiadała, więc się nie wtrącał, pytał tylko, z czego grupa się w międzyczasie śmiała – może myślał, że to katolicka pielgrzymka wyśmiewa się z prawosławnego sanktuarium? (śmiała się z tego że jeden pan spytał, czy woda z cudownego źródełka działa, a kiedy powiedziałam, że najważniejsze jest nie napić się, a wierzyć, to ktoś powiedział, że dla panów czasem jednak napić się jest ważniejsze).

Widzieliśmy też kobietę, która najpierw krzyczała jak opętana, a potem wybiegła z cerkwi i cisnęła na ziemię czotki (coś jak prawosławny odpowiednik różańca). Nasz kleryk potem powiedział, że widział jak się spowiadała i nie dostała rozgrzeszenia. Ksiądz troszkę nas popędzał, żeby jednak zdążyć do Krzemieńca. Bazyli pewnie nie był zachwycony.

W Krzemieńcu poszło wszystko szybko i sprawnie, bo jeszcze poprzedniego dnia dzwoniłam do p. Heleny, i obiecała, że jak będzie mogła, to podejdzie do muzeum jako drugi przewodnik, więc obie grupy zwiedzały niemalże jednocześnie i po Krzemieńcu już nie chodziliśmy. Ja pokazałam wszystko, co mogłam, z okien autobusu. Pojechaliśmy do Oleska.

W Olesku niespodzianka. Już zamknięte. Skrócony dzień pracy, bo wczraj było święto, a oni ofiarnie pracowali. Oczywiście żadnej informacji nigdzie na ten temat nie ma. Ochroniarz proponuje, że wpuści nas do ogrodów za 5 (!) hrywien/os. (tyle samo kosztuje wstęp do muzeum). Rezygnujemy, nawet kiedy cena spada do 3 hr. W tych ogrodach po prostu nie ma co oglądać, jeśli nie ma możliwości wejścia przynajmniej na dziedziniec, to nie ma sensu wchodzić w ogóle. Ludzie kupują pamiątki, trochę rozczarowani, ja wściekła. Ksiądz im obiecuje w zamian przystanek przy supermarkecie.

I tak zdążyliśmy na 18.oo do Lwowa.

tynk leci
marketingowość teatru

zobacz także:

Subscribe
Powiadom o
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Pdf mini-guides

Ostatnie wpisy