W dzisiejszej części pokażę jeszcze dwa mieszkania, które były poważnymi kandydatami na nasze rodzinne gniazdko. Jedno z nich już kupowaliśmy – dlaczego do tego nie doszło, przeczytacie niżej.
Z widokiem na cytadelę
Pierwsze z nich znajdowało się w wielkiej, 5-piętrowej kamienicy z pocz. XX w., o solidnej, żelbetowej konstrukcji. Fasada budynku wychodzi na ul. Kniazia Romana, zaś tył na niewielką i chichą uliczkę Niżankiwskiego, przy której znajduje się lwowskie konserwatorium i nasza ulubiona chińska knajpka. Właśnie od tej strny, na ostatnim piętrze, mieści się mieszkanie, które było wystawione na sprzedaż, zresztą po bardzo okazyjnej cenie. Było to ważnym, ale nie jedynym plusem tej lokalizacji.
To, co nas bardzo nęciło, to perspektywa zagospodarowania strychu, a idąc przykładem sąsiadów, może nawet taras na dachu, jak w pobliskim hotelu Swiss, czy powstający właśnie u sąsiada w tym samym budynku.
Plusem były dwa ładne piece i częściowo zachowana przedwojenna stolarka.
Z okien trzech pokoi rozciągał się piekny widok na zielony masyw Cytadeli i na okoliczne dachy.
Z minusów natomiast wysoka lokalizacja (po przedwojennej windzie został tylko szyb), co prawda dwa, ale bardzo małe balkony (w tym jeden z kuchni), a także niesamowicie skomplikowane planowanie. Jak i w wielu innych przypadkach, duże, przedwojenne mieszkanie zostało podzielone na dwa mniejsze ze wspólnym korytarzem. W jednym z tych „nowotworów” urządzono kuchnię w dawnej łazience, a łazienkę w korytarzu, w efekcie do kuchni wchodziło się przez łazienkę. Można to było wszystko przeplanować tworząc dużą łazienkę i salon połączony z kuchnią, ale te pomieszczenia wychodziłyby na północne, ciemne podwórko i pewnie w efekcie byłyby dość ponure, a zależało nam na dużym, jasnym salonie.
Wystrój mieszkania nie obiegał od wiekszości wcześniej oglądanych – „późny Breżniew”.
Ciekawostką był wyzierający spod wapna napis na klatce schodowej – rok później przechodząc tamtędy zauważyłam, że go odnowiono, jak się okazało staraniem mieszkańców.
Zofiówka – podejście 1.
To mieszkanie spodobało mi się od razu. W pięknej, choć mocno zniszczonej secesyjnej kamienicy, nie remontowane od czasów II wojny światowej, z zachowanymi parkietami, stolarką okienną, piecami, płytką na podłodze w łazience, na wijącym się pod górę odcinku dawnej ul. św. Zofii, z balkonem, z którego widać było stare miasto. Drugi, tylny balkon miał przytulne zagłębienie, w którym można było urządzić kącik dla wieczornej letniej kawki, wychodzący na zielone podwórko. Nad mieszkaniem duży, suchy (we Lwowie to nie norma) strych, na którym, jak wiecie, bardzo nam zależało. Obok Park Stryjski, w sąsiednich kamienicach mieszkali przed wojną Kasprowicz i Twardowski, a rzeczone mieszkanie należało niegdyś do ks. Bolesława Rosińskiego, wybitengo antropologa, co potwierdził zarówno jeden z właścicieli (jego rodzice w latach 40. jeszcze się z nim „minęli w drzwiach”), jak i moja przyjaciółka ze studiów, która zajmuje się tym tematem zawodowo. Uznała to zresztą za dobry znak i pomyślną wróżbę.
Jak poprzednie mieszkanie, tak i to po wojnie było podzielone na dwa komunalne i funkcjonowało do tej pory jako dwa mieszkania ze wspólnym korytarzem i kuchnią.

Warto zwrócić uwagę na ciekawą rzecz: oryginalnie mieszkanie miało trzy wejścia. Dwa z klatki schodowej i trzecie przez tylny balkon. Jedno z nich, z klatki schodowej jest w tej chwili zamurowane, ale pozostał po nim ślad:
Gospodarze nie potrafili tego wyjaśnić, uważali, że może jeden pokój podnajmowano. Taki układ miały tylko mieszkania w „lepszych” dzialnicach, zajmowane przez ludzi wolnych zawodów. Pokój z osobnym wejściem służył jako gabinet – lekarza, notariusza, adwokata, który prowadząc prywatną praktykę spokojnie oczekiwał w domu przyjścia klientów, jedocześnie nie zapraszając ich do swojej prywatnej przestrzeni.
Tylne wejście prowadziło do schodów na podwórze, tędy wchodziła służąca. Pomieszczenie 5-14 to prawdopodobnie służbówka (tu z oknem, co się nie zawsze zdarzało). Okna tej części wychodzą na podwórze, przeciwległej – na ulicę.
Byłam zakochana w tym mieszkaniu i już w myślach ustawiałam tam meble i sadziłam kwiatki na balkonie. Wróżbie tej jednak nie było dane się spełnić.
Jeden z właścicieli, który przemieszkał tam całe życie, a którego rodzice, prawdopodobnie przedstawiciele „wyzwoleńczej władzy” otrzymali je jeszcze w latach 40. (lepiej nie myśleć, za jakie zasługi), sam już posunięty w latach, był zapalonym kolekcjonerem wszystkiego. Jego część, nigdy nie sprzątana i zarośnięta brudem, zapełniona była stosami książek, gazet, słoików, mebli, różnych rupieci. Miał on też nerwowy zwyczaj wtrącania co drugie słowo niezrozumiałego „takkajć”, które, jak się nieco później domyśliliśmy było skrótem od „tak skazać”.
Drugi właściciel był mocno wyrośniętym misiem, który rozwiódł się z żoną i wrócił do mamusi.
W trakcie sprawdzania statusu mieszkania u notariusza okazało się, że misio zaciągnął kredyt, którego nie zamierza spłacać i ma nałożony sądowo zakaz sprzedaży nieruchomości. Okazało się też, że jego sąsiad wie o tym doskonale, bo sam go namawiał, żeby przepisał swoją część na mamę, kiedy zaczęły się problemy z bankiem, tylko tamten wtedy nie chciał/nie miał pieniędzy na opłaty skarbowe/miał w d*pie. Już od wielu lat chcą się rozstać, ale sytuacja to uniemożliwia. Takskazać-kolekcjoner był już tak zdesperowany, żeby się z tego związku uwolnić, że próbował wszelkich sposobów i podstępów, żeby tylko sprzedać swoją część. Podobno mu się to w końcu udało, a jego część kupił po okazyjnej cenie ktoś, kto ma nadzieję na rozwiązanie tej sytuacji w przyszłości.
W czasie tych wszystkich perypetii nasze właściwe mieszkanie stało spokojnie na sąsiedniej ulicy i cierpliwie czekało na swoją kolej. O tym w następnym odcinku.
* Czy wiesz, że możesz komentować logując się za pomocą facebooka, google, twittera, disqus lub bez logowania? Wystarczy, że klikniesz ramkę Rozpocznij dyskusję> Nazwa> Wolę pisać jako gość. 21