Wielu z Was pewnie kojarzy niewielki lokal w stylu francuskim, położony dwa kroki od Rynku – Tante Sophie. Jest to restauracyjka specjalizująca się w ślimakach, można tu zjeść brunch (który opisywałam już kiedyś przy okazji śniadań), obiad lub kolację. Sprawdziliśmy, czy warto tu zajrzeć.
Tante Sophie – wystrój
Wystrój lokalu jest przyjemny, w piaskowo-kobaltowych tonach, przywodzi na myśl południe Francji. Przy kolorowych drzwiach fajnie wychodzą zdjęcia na instagrama ;) Można usiąść w środku (nieco ciemno) albo na ulicy – nie ma specjalnie wydzielonego ogródka, stoliki stoją wprost na bruku i blisko siebie, obok przejeżdżają czasem samochody, ale przeważnie ulica jest użytkowana przez pieszych. Nie ma też wydzielonej strefy dla palaczy – przy sąsiednim stoliku kobiety non stop paliły, co było trochę uciążliwe.
Tante Sophie – obsługa
Kelnerki są uprzejme, ale na danie przyjdzie trochę poczekać. Nie patrzyłam z zegarkiem, ale zdążyliśmy się nieco zniecierpliwić, tym bardziej, że w trakcie czekania zapewniano nas, że „za 5 minut będą”. Byliśmy popołudniu i nie wszystko z menu było już dostępne.
Tante Sophie – kuchnia
Kuchnia, moim zdaniem jest dość przeciętna. Ślimaki, w których specjalizuje się zakład, były malusieńkie (można zamówić 6 lub 12 sztuk, ale połowę deklarowanej wagi potrawy stanowi olej, w którym pływają). O cielęcinie trudno powiedzieć, że rozpływała się w ustach – wymagała raczej porządnego przeżucia; „coś w rodzaju pasztetu” (określenie z menu) z kaczki pasztetu nie przypominało. Dużo potraw słabo przyprawiona, mdła w smaku. Rozczarowała także dodawana do potraw (w skromnych ilościach) bagietka, która w niczym nie przypominała francuskiej. Naprawdę smaczny był za to rostbef na zimno.
Za skromną kolację dla 3 osób (5 przystawek, jedno danie mięsne), praktycznie bez alkoholu (1 kieliszek wina) zapłaciliśmy sporo, bo 1400 uah (ok. 189 zł).
adres: ul. Drukarska 6a