Krzysztof Lang szuka parasola w Drohobyczu
Było po 23-ej. Zazwyczaj nie chodzimy tak wcześnie spać, ale tego dnia położyliśmy się wcześniej. Nagle ze snu wyrwał nas dzwonek telefonu.
– Krzysztof Lang do Ciebie dzwoni. – mąż szturchnął mnie łokciem.
– Halo.
– Kasia, idziesz z nami na piwo? Jesteśmy we Lwowie, 20 metrów od twojego domu.
Zatkało mnie. Trochę byłam zbyt zaspana, żeby skorzystać z propozycji. Na szczęście nastepnego dnia znów zadzwonił. Tym razem z inną propozycją: wyjazdu do Drohobycza. Na godzinę. Wybieglam z domu prawie jak stałam, bez kurtki, bez parasola, bez niczego, bo i zresztą była ładna pogoda i nic nie zapowiadało deszczu. Celem wyjazdu miał być rekonesans przed nowym filmem, który być może powstanie, znalezienie bohatera – młodego pejzażysty.
Zanim jednak dotarliśmy do Drohobycza, rozpadało się. Nikt z nas nie miał parasola. Krzysztof Lang kupił jedną parasolkę za 50 hr, a potem poszliśmy szukać drugiej, tańszej. Cały czas padało. W sklepie „Anna” na drohobyckim rynku nudziły się trzy ekspedientki. Weszliśmy, i KL przywitał się słowami: – Chcielibyśmy parasolkę, ale tylko taką za 25 hrywien. – Panie nie miały takiej, najtańsza kosztowała 45 hr. KL zaproponował, że ją pożyczymy, a potem odniesiemy, jak przestanie padać. Panie zaczęły szukać na zapleczu jednej uszkodzonej, którą miały i chciały nam podarować, ale nie znalazły. Stanęło na tym, że wypożyczyły nam parasolkę. KL jednak na wszelki wypadek zapłacił za nią, gdybyśmy nie zdążyli zwrócić. 15 minut później przestało padać i parasolka wróciła do sklepu. Nadal można ją kupić! Może i jest używana, ale przez kogo!
Przy okazji Krzysztof Lang wypytał panie, czy nie znają żadnego miejscowego malarza. Nie znały, ale skierowały nas do sklepu „Hobby”. Sklep był już zamknięty, ale obok był otwarty jeszcze zakład fryzjerski. Pani fryzjerka wyszła do nas i nawet zadzwoniła do właścicielki „Hobby”. Ta już chciała brać taksówkę i przyjeżdżać, więc zadzwoniliśmy do niej jeszcze raz, żeby się nie fatygowała, bo nie chcemy nic kupić, a jedynie dowiedzieć się o tego malarza. Pani malarza nie znała, znał jej tato, ale akurat był na działce, nieosiągalny telefonicznie. Pani fryzjerka za to zaproponowała, że ostrzyże naszego reżysera. Spojrzał na nią z uśmiechem, który, według moich domysłów mowił „jakby tu odmówić, żeby pani nie urazić”, i wreszcie odparł: – Ale ja nie mogę. Mnie strzyże tylko jedna kobieta. – Fryzjerka więcej nie nalegała. Poszliśmy „w Drohobycz” nagabując po drodze przechodniów, czy nie znają malarza. Nie znali. Drohobycz jest fantastycznym miastem, pełnym urokliwych zaułków, i śladów dawnej świetności. Krzysztof Lang robił zdjęcia i kręcił krótkie ujęcia, ale nie zabytków, a panienki myjącej mopem podłogę w salonie piękności, w bluzce z napisem Italy na plecach. Kilku pań w średnim wieku, które szły z ogromnymi bukietami kwiatów. Tego, co mnie się już wydaje zwyczajne, a kiedyś takim nie było. Zachwyt codziennością. Adrian dodzwonił się do jakiejś pani, Polki, która sama maluje. Nie była jednak młoda. A żadnego innego malarza nie znała, przynajmniej tak stwierdziła.
Potem nasz kierowca (lwowski) szukał nas po Drohobyczu, bo odeszliśmy kawałek od miejsca, w którym go zostawiliśmy. W drodze powrotnej chcieliśmy jeszcze zobaczyć gimnazjum, w którym uczył Schulz, ale nikt z nas nie wiedział, gdzie ono się znajduje. Potem w internecie przeczytałam, że jednak je mijaliśmy nieświadomie. Znaleźliśmy za to (przypadkiem) Pałac Sztuki. Była tam jakaś pani, która znała drohobyckiego malarza, bardzo dobrego, „tylko że on mieszka we Lwowie”.
Tak się skończyła wycieczka. Tak się zaczyna film.
Potem było jeszcze wspólne oglądanie meczu (KL kibicował Barcelonie), a skończyło się wszystko o 2.oo w kawiarni na Starówce, gdzie w deszczu i chłodzie, pod rozłożystymi parasolami, owinięci w koce, jedliśmy lody i piliśmy wódkę z Ukraińcami.
