fbpx

Zima we Lwowie. 7 wspomnień.

Przedstawiamy wspomnienia, opisujące przedwojenne lwowskie zimy.

1. Alina Dawidowiczowa, O Lwowie, o domu, o sobie

„Wkrótce po naszym przyjeździe [do Lwowa] zaczęła się zima. W Krakowie miałam już narty, ale tylko raz zrobiłam z moją ciotką i z moją kuzynką wycieczkę do Lasku Wolskiego. We Lwowie zamieszkaliśmy na Górze św. Jacka, w willi profesora zoologii Politechniki Lwowskiej Benedykta Fulińskiego. Profesor miał czterech synów i córkę, a jeden z synów, Stefan, był moim rówieśnikiem. Gdy „Jacka Góra” pokryła się śniegiem, było tak jakbyśmy mieszkali w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Po powrocie ze szkoły i po obiedzie przypinaliśmy narty i jechaliśmy ze Stefanem i jego kolegami śnieżną bielą przed siebie”.

2. Stanisław Lem, Wysoki Zamek

„Klimat Lwowa był raczej kontynentalny, coś takiego jak styczniowa szaruga było tam po prostu niemożliwe. W roku 1930 chyba, przy niebie czystym jak błękitny lodowiec, temperatura spadła do minus 36 stopni; ceny opału skoczyły przeraźliwie, za każdym wozem, wiozącym węgiel, biegły skulone figurki dzieci, czatujących na każdy spadający okruch, a kiedy wyszliśmy z ojcem na małą przechadzkę, ja zakutany w różne zimowe wojłoki i nauszniki do niemożliwości, spotkaliśmy po drodze kilka dużych żelaznych koszów, w których palił się miejski węgiel. Nad każdym grzało się trochę zmarzniętych biedaków; otóż, rzecz może horrendalna, ale mnie wydało się to wszystko razem wspaniałe, a jeszcze więcej nadziei na jakieś zmiany katastroficzne i w niepojęty sposób radykalnie odczuwałem, gdy przyszły potem ogromne śniegi. Jakże marzyłem o tym, że śnieg zasypie cały nasz dom, że staną tramwaje i auta, że będzie można z balkonu drugiego piętra wyjść prosto na przekształconą w lodowcowy wąwóz ulicę”.

3. Wanda Niemczycka-Babel, Z dziennika podróży w czas przeszły

„Zimy lwowskie były w przeważającej mierze bardzo białe, bardzo mroźne, bardzo słoneczne i wesołe. Piękne. Czekało się na nie tak, jak dziś czekamy na wiosnę i lato. Zachowałam w niezmierzonych pokładach pamięci tę zimę, puszystą i bardzo czystą biel, błękitno-srebrny, szybko zapadający zmrok w nasycających go ciepłym złotem świetle gazowych lamp, ten ostry zgrzyt tnący łyżwą taflę twardego lodu, ten delikatny szmer usuwającego się pod naciskiem narty puszystego, czystego śniegu.

Mama nasza bardzo dbała o nasz fizyczny rozwój i przykładała, dużą wagę do uprawiania przez nas, sportów zimowych, oczywiście w takiej skali jaką ówczesne możliwości stwarzały. Niewątpliwie ułatwiały to także w dużym stopniu warunki topograficzne Lwowa, jego nierówności terenu, niezwykła bliskość okolicznych wzgórz, lasków i różnych parków, a wreszcie położenie naszego domu, w którego bramie już zakładało się narty, by zjechać śnieżną pochyłością ulicy lub wspinać się w górę po stoku znajdującym się w zakolu ulicy Zielonej przechodzącej w tym miejscu w drogę Sichowską.

[…]

Uwielbiałyśmy te nasze zabawy na śniegu zarówno te narciarskie, jak i te na sankach. Nasze wycieczki narciarsko-saneczkowe przeplatałyśmy ślizgawką, na którą również było niedaleko, chodziłyśmy bowiem na tzw. „Czterdziestkę” (popularna nazwa wywodząca się od terenu, na którym się znajdowała, należącego do 40. Pułku Piechoty). Szło się tam oczywiście pieszo przez tzw. Kwiatkówkę i takimi wówczas jeszcze „bezdrożami” Filipówki na teren Pohulanki, a właściwie jej małego fragmentu, którym była „Czterdziestka”. Przez pierwsze najwcześniejsze lata naszego ślizgania chodziłyśmy z mamusią, która ślizgała się bardzo dobrze, wraz z nami. Nasze stroje na łyżwy nie różniły się od tych, w których jeździłyśmy na nartach, ubierałyśmy tylko inne buty, do których specjalną korbką można było przykręcić łyżwy.

Na tej ślizgawce znaliśmy się prawie wszyscy – uczniowie szkół ich rodzice, starsze już studiujące rodzeństwo. Dzięki mamie nauczyłyśmy się szybko jeździć samodzielnie, coraz bardziej wciągał nas wzrastający w szybkości pęd ślizgu naszych łyżew.

[…]

Na dwa lub trzy lata przed wojną przestałyśmy chodzić na „Czterdziestkę” i jako już bardziej „dorosłe” zaczęłyśmy jeździć tramwajem na znacznie dalej położoną od nas ulicę Pełczyńską, na którą wjeżdżało się od ul. Zyblikiewicza mocno i jechało aż do położonej tam dużej, chyba największej we Lwowie i wówczas najmodniejszej, zimowej ślizgawki. Rozległa, jasno oświetlona i dobrze utrzymana, a przede wszystkim rozbrzmiewająca, każdego dnia dźwiękami wojskowej orkiestry przyciągała „Pełczyńska” – bo tak ją od nazwy ulicy nazywano, młodzież, przede wszystkim studencką i licealną. Tu spotykałyśmy się całymi grupami z koleżankami i znajomymi chłopcami z męskich liceów, a nawet, co było wielkim przeżyciem, z młodymi ludźmi w czapkach akademickich, tu rozpoczynały się pierwsze flirty, szaleńcze zakochania przy dźwiękach lekkich, jak śnieżny puch, walców straussowskich”.

4. Kazimierz Żygulski, Jestem z lwowskiego etapu

Szkoła nosiła imię Henryka Jordana, zasłużonego lekarza, propagatora wychowania fizycznego w Polsce. Mieczysław Kistryn, dobierając do każdego przedmiotu bardzo wysoko kwalifikowanych pedagogów, sam był niestrudzonym organizatorem zajęć sportowych i gimnastycznych, wycieczek pieszych i narciarskich, w czasie których z surowego dyrektora zamieniał się w wesołego, koleżeńskiego przewodnika. […] Lubił Kistryn szczególnie sporty zimowe — jazdę na nartach, wycieczki saniami — rodzaj kuligu. Na niskich, chłopskich saniach, wysłanych słomą, w mroźną, śnieżną pogodę jechaliśmy do pięknych podlwowskich miejscowości. Wieczorem wracaliśmy do miasta paląc pochodnie, które na tę okazję dostawał dla nas Pan Dyrektor.

5. Stanisław Szybalski, Moje wspomnienia

Nie zapowiadałem się na wyczynowego narciarza i przeważnie zjeżdżałem z małych pagórków w Parku Stryjskim tak zwanych we Lwowie kinderbergów. Wracając z jednej z takich „wypraw” nie chciałem zdejmować nart, tylko zjechać z małej pochyłej drogi otaczającej staw u wejścia do parku. Jak się potem okazało na drodze był lód na którym upadłem i lewa noga z nartą wpadła za słupek na którym był drut-parkan oddzielający drogę od trawnika. Widocznie ciężar narty – wówczas to były zwykłe drewniane narty z dziecinnymi wiązaniami które się same nie odpinały – razem z siłą upadku spowodował że kość udowa uległa spiralnemu złamaniu i pękła w trzech miejscach. Poczulem silny ból, zacząłem się drzeć, Fila straciła głowę. Nie wiem kto położył mnie na saneczki i tak drącego się bachora zawieźli do domu.

6. Witold Szolginia, Dom pod żelaznym lwem

„Na postoju taksówek przy Głowińskiego ruchliwie i gwarno. Weseli szoferzy w ośnieżonych kożuchach bawią się jak dzieci. Kończą właśnie lepić ze świeżego śniegu samochód – tak duży, jak ich własne, stojące szeregiem przy krawężniku. Niezwykła, śniegowa taksówka będzie stała na malutkim placyku w zakolu ogrodzenia szpitalika dziecięcego przez całą zimę, jak co roku. Wygląda niemal jak prawdziwa: ma dwa siedzenia, motor pod graniastą maską z bruzdami szczelin po obu stronach, koła ze szprychami i oponami oraz obłe błotniki z nasadzonymi na nie reflektorami. Auto jest jednak odkryte, bez dachu, gdyż nie dałoby się go zbudować ze śniegu. Brak mu też wszystkich czterech drzwiczek, bo inaczej trudno byłoby do niego wsiadać. Jeden z szoferów siedzi rozparty na tylnym śniegowym siedzeniu, ze swoim śniadaniem na kolanach. Ze smakiem fryga kulikowski chleb i popija go czymś gorącym  – pewnie kawą – z termosu. Drugi przyczepia przed przednim siedzeniem śmieszną staroświecką trąbkę samochodową. Kilkakrotnie naciska jej gumowy, chrypliwie beczący balonik i woła do mnie ze śmiechem:

– Mały, chcesz sy pujeździć naszu szac taksówku? Ni kucaj si całkim za bezdurnu, nic nie zapłacisz!

7. Jan Dziedzic, Lwowskie dzieciństwo

„Okna w domu były zazwyczaj zimą zasłaniane grubymi, pąsowego koloru suknami, które zawieszano na ramach, na specjalnych haczykach. Lutowe mrozy musiały być wtedy na ustach wszystkich – 17 lutego 1929 r. padł wówczas w Rabce nie pobity dotychczas rekord niskich temperatur notowany w Polsce -46°C. Unoszono mnie na rękach, pokazując po uchyleniu wewnętrznych okien fantastyczne kształty lodowych kwiatów tworzących się na szybach i skłaniano do dotykania ich paluszkiem, który przywierał, jak do czegoś lepkiego. Mam przed oczyma potężne stalagmity sopli, zwisające z dachów gmachu Kasyna Miejskiego przy ulicy Akademickiej, dokąd zawieziono mnie w wózku już po odwilży i pokazywano je jako ciekawostkę. O srogiej zimie, która przetrzebiła sady, mówiono jeszcze przez lata. […] Zimą nawet głównymi ulicami Lwowa kursowały sanki. Dźwięk dzwoneczków na uprzężach kojarzy mi się nie z Zakopanem, lecz z mym miastem rodzinnym”.

Visit Us On FacebookVisit Us On InstagramVisit Us On Pinterest