
Chersoń. Podsumowanie wycieczki
Mogę chyba bez przesady powiedzieć, że żadna podróż po Ukrainie nie zrobiła na mnie dotąd tak kolosalnego wrażenia, jak ta w okolice Chersonia.
Początkowo wszystko sprzysięgło się przeciwko: przez wprowadzenie kwarantanny i związane z tym perypetie musieliśmy skrócić urlop do niecałego tygodnia, zdążyliśmy dojechać tylko do Winnicy. Potem zobaczyłam przypadkiem, że zaprzyjaźnione biuro organizuje wycieczkę do Chersonia, ale tym razem termin kolidował z pracą męża. Postanowiłam jechać sama, ale potem namówiłam jeszcze koleżankę, Oksanę. No i tuż przed wyjazdem się jeszcze rozchorowałam, przez co cała impreza stanęła pod znakiem zapytania. Udało się jednak cudownie ozdrowieć przed wyjazdem, a nawet zdążyłam zrobić test na koronawirusa.
Do Chersonia dotarłyśmy samolotem, dzięki czemu zyskaliśmy dodatkowe dwa dni – jeden na początku i jeden na końcu wycieczki. Z płyty lotniska wychodzi się boczną furtką wprost na ulicę.

Okazało się też, że Oksana ma znajomą w Chersoniu, Żenię. Nie widziały się 6 lat, ale to nie przeszkodziło tamtej od razu zaprosić ją na nocleg do domu (z nieznajomą osobą – ze mną), odebrać z lotniska, nakarmić, zawieźć do hotelu następnego dnia, a na koniec jeszcze zorganizować cały dzień rozrywek. Gdyby nie ona i jej mąż Sasza, podróż byłaby tylko w połowie tak udana.
W programie wycieczki były głównie atrakcje przyrodnicze: „chersońskie góry”, półwysep Kinburnski, różowe jezioro i piaski oleszkiwskie – ukraińska pustynia. Do tego niewielki spacer po Chersoniu. O tych miejscach jeszcze napiszę osobno.

My rozszerzyłyśmy go o spacer nieco dłuższy, w zasadzie bez celu, ale udało się nam zobaczyć wiele więcej niż sztandarowe obiekty pokazywane turystom i główny deptak. W Chersoniu zachowało się dużo starej zabudowy, często w opłakanym stanie, ale widać wciąż ślady bogatej przeszłości. Takiej bujnej i odważnej secesji próżno szukać we Lwowie.

Większość zabudowy jest niska, parterowa lub piętrowa, do tego w mieście nie tylko nie ma w ogóle turystów, wymiotło nawet mieszkańców. Miałyśmy Chersoń wyłącznie dla siebie. Do tego stopnia, że w niedzielę spacerowałyśmy środkiem ulic.

A kiedy zmęczyło nas chodzenie, podjechałyśmy trolejbusem (bilet 2,5 uah = 0,33 zł), w którym stałyśmy się obiektem podrywu kontrolera :D

Zwiedziłyśmy dawną dzielnicę kupiecką wzdłuż ul. Greckiej i zajrzałyśmy do czynnego kościoła katolickiego, na opuszczony dworzec rzeczny i do hotelu Fregata, w którym czas się zatrzymał na latach 70.

Chersoń jest przepięknie położony nad ujściem Dniepru do limanu dnieprobozkiego, rzeka w dolnym biegu tworzy coś na kształt delty – sieć kanałów i wysepek, na których znajdują się letnie działki mieszkańców miasta. Całą tę sieć nazywają „pławniami Dniepru”.

Chersoń jest prawie w 100% rosyjskojęzyczny, można tu co najwyżej usłyszeć surżyk – mieszankę ukraińskiego z rosyjskim. Nie znaczy to, że nie znają tu ukraińskiego – w szkołach i na uniwersytetach wykłada się po ukraińsku, wszystkie wycieczki też były w tym języku. Nie ma też problemu, jeśli zwracasz się do kogokolwiek po ukraińsku – ale odpowie ci najprawdopodobniej po rosyjsku. Miejscowi bardzo też podkreślali przywiązanie do Ukrainy, kozacką przeszłość regionu i to, że historia Chersonia nie zaczęła się od wejścia na te tereny Rosjan. Lubią też podkreślać, że miasto jest starsze niż Odessa i to ono było stolicą guberni.

Odessa zresztą zawsze kojarzyła się z kontrabandą i półświatkiem, Chersoń – z arbuzami i pomidorami. I z morzem, nad którym nie leży (trochę jak Szczecin). Chersońszczyzna jest „arbuzową republiką”. W jednej z mniejszych miejscowości nieopodal organizowane jest doroczne święto arbuza, którego podaje się tu na różne nietypowe sposoby: z grilla, z solą, kiszonego, czy w formie placków (jak ziemniaczane). „W Odessie sprzedają swoje arbuzy, wydając je za nasze” – z oburzeniem opowiadają mieszkańcy Chersonia. Na Ukrainie każdy wie, że najlepsze arbuzy są z Chersonia.

Jako turystyczna destynacja Chersoń śmiało może konkurować z Odessą. Nie leży nad morzem, ale niedaleko (godzona-półtorej drogi). Kąpać się można także w limanie lub w Dnieprze. Wokół jest wystarczająco dużo atrakcji – głównie przyrodniczych, ale także zabytków. Brakuje tylko nieco infrastruktury, a gdzieniegdzie drogi są w fatalnym stanie (jak droga na półwysep Kinburnski).

Ostatniego dnia pobytu poszłyśmy na wycieczkę zaimprowizowaną w naprędce przez Andrieja – jeszcze jednego znajomego Oksany. Poprzedniego wieczoru niemal się pokłócili z mężem Żeni, kto będzie organizował nam czas. Andriej pochodzi z mieszanej rodziny, ukraińsko-rosyjskiej. Jego babcia rzuciła Instytut Dramatyczny w Moskwie, do którego było niezwykle ciężko się dostać, jeszcze przed początkiem I roku, bo przeczytała w gazecie, że nabierają szwaczki do fabryki w Chersoniu. A tam – ciepło, morze, arbuzy i pomidory. Przeprowadziła się z okolic Tweru. A potem jeszcze dwójka jej rodzeństwa. Tuż po wojnie Chersoń był miastem kobiet – władze ZSRR sprowadzały je tu z najdalszych zakątków sojuzu do fabryki włókienniczej. A na miejscu byli marynarze. I budowniczy okrętów. I tak babcia została.
Andriej pokazał nam swoją ulubioną plażę dzieciństwa („dziś jest prywatna i trzeba 10 uah zapłacić, ale za co? Brudno, śmieci się walają, ani toalety, ani prysznica”), dom mera (złoty pałac za 4-m murem), swój dom rodzinny.

Na koniec Żenia z mężem wydzwonili jeszcze znajomych z motorówką, żeby zabrać nas na wycieczkę po Dnieprze. W Chersoniu bez łódki, to jak w Kijowie bez samochodu. Prawie wszystkie dacze (letnie działki) są tu na wyspach nad wodą. Dotrzeć do nich można tylko w jeden sposób – z rzeki. Kilka razy dziennie pływa także prom.

Po pławniach organizowane są wycieczki kajakowe, a wzdłuż brzegów można odnaleźć ukryte, dzikie plaże.

Prosto z takiej plaży pojechałyśmy na lotnisko :)

Podoba mi się… Dziękuję za inspirację co do kolejnej destynacji na Ukrainie.