Do napisania tego tekstu skłoniła mnie wczorajsza rozmowa z Pawłem Bobołowiczem i dyskusja na jego stronie na fb pod wpisem „Czas na bolesną prawdę”, którą można przeczytać pod tym linkiem.
Dyplomata mówi nie
Jest taka anegdota, która mówi, że jeżeli dyplomata mówi tak – to oznacza być może; jeśli mówi być może – to oznacza nie; a jeśli mówi nie – nie jest dyplomatą. Życie jednak pokazuje, że czasem wystarczy powiedzieć tak, aby nie być dyplomatą.
Przyjeżdża do Lwowa Witold Waszczykowski, polski minister spraw zagranicznych, a jako jeden z celów swojej wizyty obiera więzienie-muzeum na Łąckiego. Czy idzie tam, aby obejrzeć ekspozycję? Nie, aby zadać jedno pytanie: czy Polska była dla Ukrainy w 1918 r. okupantem. Dyrektor muzeum, Rusłan Zabiłyj, odpowiedział, że tak i na tym skończyła się i rozmowa i wizyta.
Pojednanie?
Wiele się mówi w czasie tej wizyty o współpracy i pojednaniu. Tyle, że w praktyce wygląda to coraz gorzej: stosunki polsko-ukraińskie są najgorsze od 25 lat, a pojednanie bardziej przypomina pojedynek na liczbę ofiar i rachunek krzywd zgodnie z zasadą: im gorzej, tym lepiej. Statystyki mordów na Wołyniu, które jeszcze kilka lat temu, w najśmielszych ocenach mówiły o 100 tysiącach, dziś już wyrosły do „co najmniej 150 tysięcy”. Wołyńskie doły z trupami są dziś najlepszą kartą przetargową zarówno dla jednych, jak i dla drugich.
Z Leninem do Europy
To, że tematy wołyńskie kartą przetargową ma jeszcze jeden, smutny skutek: w świadomości społecznej wydarzenia te wyrosły to takiej rangi, że przyćmiły wszystkie inne zbrodnie na Polakach dokonane w XX w.: obozy zagłady, Holokaust, Katyń, operację polską NKWD, sowieckie łagry. Przyćmiły do tego stopnia, że ludzie komentując w internecie ukraińską politykę historyczną stawiają Ukrainie za wzór… Rosję! „Tam nie stawiają pomników mordercom„. Miliony, które były represjonowane przez ZSRR nie mają już żadnego znaczenia wobec ofiar Wołynia. Tu nie ma żadnych emocji, żadnego pouczania. Nikt nie krzyczy „z Leninem do Europy nie wejdziecie”.
Pouczanie zazwyczaj zresztą przynosi skutek odwrotny od zamierzonego. Po zeszłorocznej uchwale wołyńskiej polskiego sejmu dyskutowałam ze znajomym, który stał na stanowisku, że dzięki temu Ukraińcy się wreszcie otrząsną i przejrzą na oczy. I jak, przejrzeli?
Okupanci i bandyci
Mam to szczęście, że studiując dyscyplinę humanistyczną zostałam uświadomiona (tak, dopiero na studiach!), że historia nie jest obiektywna. Że zawsze będzie zależała od tego, kto ją pisze i kto ją czyta. I że polityka historyczna nie jest historią, a jest manipulacją, aby ukazać dzieje w taki sposób, jaki nam akurat najbardziej odpowiada i jaki otworzy drogę do realizacji naszych celów. I to, co się dzieje, a ostatnio nabrało tempa, nie jest wcale „przywracaniem prawdy historycznej”, a właśnie manipulacją, obliczoną na konkretny efekt. Jaki? Na pewno nie pojednanie. Pojednania nie dokona się przy użyciu słów „okupanci” ani „bandyci”.
Emocje
Pojednania nie dokona się w atmosferze buzujących i wciąż podgrzewanych emocji. Pytanie, czy ktoś w ogóle chce tego pojednania – po jednej i po drugiej stronie? W Polsce panuje niezrozumiałe dla mnie przekonanie, że nasz kraj jest dla Ukrainy jedynym żywicielem, a cała ukraińska gospodarka opiera się na sezonowym zbieraniu truskawek w Polsce. Że Ukraina tyle Polsce zawdzięcza, że nie odwdzięczy się jej do końca życia! Owszem, społeczeństwo ukraińskie docenia gesty ze strony Polski, co przekłada się (jeszcze) na sympatie społeczne, ale i Polska sporo Ukrainie zawdzięcza – choćby ten milion pracowników, który zapełnił dziurę na polskim rynku pracy i płaci podatki na rzecz państwa polskiego.
Pięknym za nadobne
Wielu Polaków nie oczekuje zresztą rozmów ani pojednania, a tego, że Ukraińcy przyjdą do nich z podkulonym ogonem, wyznając ze łzami w oczach swoje prawdziwe i urojone winy i przyznają im rację w sprawie ludobójstwa wołyńskiego oraz potępią UPA na całej linii. Pobłażliwe traktowanie, patrzenie z góry i ciągłe „Ukraińcy muszą” to chleb powszedni. Ze swojej strony Ukraińcy odpłacają pięknym za nadobne – coraz częściej można przeczytać opinie, że „Polska, to taki sam wróg, jak Rosja, tylko chytrzejszy”, co oczywiście nie przeszkadza w korzystaniu z Kart Polaka, polskich grantów, programów pomocowych, cotygodniowych zakupach w Biedronce czy jeżdżeniu samochodem na „polskich blachach” (we Lwowie obecnie synonim największego cwaniactwa i buractwa).
Rząd dusz
Politycy i innej maści decydenci zrozumieli, jak przyjemnie jest surfować na fali, którą sami wywołali. Im większe więc wzburzenie, tym większa siła, która wynosi ich w górę, o czym świadczy choćby flirt władz państwowych (po jednej i drugiej stronie) z najbardziej radykalnymi środkowiskami nacjonalistycznymi, co jeszcze kilka lat temu wydawało się niemożliwe.
Najlepszym przykładem tego jest Wołodymyr Wiatrowycz, o którym już kiedyś pisałam. Moim zdaniem polska strona zupełnie nie docenia fenomenu Wiatrowycza, który z gabinetowego historyka stał się celebrytą pierwszej wody, gromadzącym tłumy na wykładach, wiwatujące i bijące brawa na sam jego widok. Tak, to jest człowiek, za którym idą tłumy i którzy dzierży w swoim ręku rząd ukraińskich dusz. Nie wszystkich, ale wielu. Tych, którzy przez lata czuli się spychani na margines i poniżani. I dlatego jest to najbardziej odpowiedni partner dla rozmów polsko-ukraińskich. Zakazanie mu wjazdu do Polski doda mu tylko punktów w oczach jego wyznawców.
Taniec na linie
W rzeczywistości prowadzony dialog nie dąży do pojednania, a raczej do eskalacji konfliktu. Politycy z obu stron stąpają po bardzo cienkiej linie, co oczywiście gromadzi tłumy, wzbudza aplauz i zainteresowanie, ale może się skończyć tragicznie. I we Lwowie już raz się skończyło.
(http://mp3pn.info/song/65249266/Zespol_Starling_-_Akrobata_mucha)
źródła: